Życie, ach życie.
Kochani moi, za mną dość intensywny czas. Obfity w bardzo dobre, wartościowe chwile. Bogaty w nowe doświadczenia, które bardzo często okazują się nie takie złe, jak mój mózg je maluje :-P To był czas podejmowania decyzji, odkrywania nowych dróg, realizacji siebie. Osiągania sukcesów i przełamywania swoich wewnętrznych barier. Ale także z momentami grozy, strachu, niepewności, zwątpienia.
Pomimo tego, że te ostatnie dość mocno dały mi się we znaki, powiem Wam szczerze, że sporo mnie także nauczyły. A jeszcze bardziej pokazały mi, że ja to jednak twarda sztuka jestem i poradzę sobie nawet w nieco bardziej ekstremalnych warunkach niż zazwyczaj. : D
W tym intensywnym okresie mój mąż niestety musiał wyjechać na półtora tygodnia w delegację.
Nigdy nie napawa mnie to pozytywnymi emocjami, ponieważ wtedy wiem, że muszę ten mój domowy armagedon ogarnąć sama. Ale przede wszystkim dlatego, że po prostu, zwyczajnie i tak po ludzku strasznie tęsknię za mężem.
Tym razem było o tyle trudniej, że mój pierworodny rozpoczął właśnie szkołę, więc doszło duuuuużo emocji, obowiązków. A ponieważ jak wiecie ja przeżywam wszystko niczym mrówka okres, to pochłaniało to znaczną część mojej uwagi. Poza tym pracuję nad pewnym niezwykle ważnym dla mnie projektem (o którym opowiem Wam za chwilę :D ), no i w końcu zaczęłam rehabilitację. Więc miałam co robić :P
Pierwszy raz zaczęłam całkowicie sama ogarniać rano tę moją podwójną szarańczę. To znaczy bardzo często sama ich ogarniałam, ale nie tak kompleksowo :P Czyli dla przykładu: ubrać, spakować, nakarmić, wrzucić oboje do auta, zawieźć jedno do szkoły, drugie do babci, a siebie na rehabilitację. I to wszystko na odpowiednią godzinę! No i nie zapomnieć jeszcze w międzyczasie siebie chociaż trochę doprowadzić do ładu, co by nie pojechać z fryzem a'la trzepnięta piorunem, ani w pijamie. :P
Przeważnie to ja ich szykowałam, a mąż rozwoził (a przynajmniej jedno). Więc był to dla mnie wyczyn, zwłaszcza pod presją czasu. :P Ale dałam radę! I nawet nie macie pojęcia jaka byłam z siebie dumna! :D
Tak, dla mnie takie "błahe", codzienne, dla większości nic nie znaczące sprawy stanowią niesamowitą dawkę radości, dumy oraz dowartościowania.
Szczerze, jeśli mogę Wam coś doradzić - spróbujcie (nawet jeśli nie macie takich deficytów sprawnościowych jak ja) dostrzec w ciągu dnia najmniejsze nawet powody do radości i zadowolenia z samego siebie. Jestem pewna, że jak tylko odrobinę się postaracie, to dostrzeżecie wiele takich "drobnostek". Skupcie się na nich. Zobaczycie jak wiele Wam to da. Jak inaczej będziecie się czuć. Zróbcie taki eksperyment :)
Przez chwilę zaczęłam płynąć na fali drobnych osiągnięć, natłoku zajęć, radości z braku monotonii oraz szybkiego mijania kolejnych dni do powrotu męża. Poza tym zaczynałam żyć zbliżającym się weekendowym wyjazdem do mojego wymarzonego Sopotu. Odkąd pamiętam, chciałam zobaczyć Trójmiasto. Ale zarówno w dzieciństwie - moim rodzicom, jak i w życiu dorosłym - mojemu mężowi - nie było to nigdy po drodze. Ale w końcu miało mi się ziścić to marzenie! Razem z dwiema moimi - zdolnymi do wszystkiego dziewczynami - zaplanowałyśmy babski wypad do Sopotu.
Jednak, czasem życie stwierdza, że jak zbyt długo wszystko idzie jak po maśle - to jest zbyt nudno i trzeba trochę namieszać.
I tak też było tym razem. Niestety.
Zaczęło się od katarku syna. Chuchałam, dmuchałam, mikstury sporządzałam, modły odprawiałam. I nawet pomogło. Nie rozwinęła mu się żadna infekcja. Lecz u mojej córki i owszem. Dość mała i niezbyt długa ale się rozwinęła. A ponieważ wieki nie chorowała - znosiła to tragicznie. Nie spałam ani w nocy ani w dzień. Kilka dni było naprawdę ciężkich. Wizja wyjazdu z dnia na dzień stawała się coraz mniej wyraźna. No i dzieła katastrofy dokończyła informacja o nałożeniu na całą klasę mojego syna (wraz z rodziną oczywiście) tygodniowej kwarantanny, z powodu pozytywnego wyniku testu na covid u jednego z wychowanków.
Rozpadłam się przez chwilę na tysiąc kawałków. No bo... byłam sama z tym. Bo od tej pory nikt nawet nie mógł mnie odwiedzić, o pomocy nie wspominając. Bo miałam niedobór snu. Bo pomimo wiedzy, że mała ma zwykłą infekcję, lekko się zestresowałam. No i wisienką na torcie tego armagedonu, była konieczność odwołania spotkań w sprawie projektu, zawieszenie rehabilitacji, która zaczynała przynosić efekty oraz weekendowego wyjazdu nad morze.
Owszem, podłamałam się. Ale wstałam, podniosłam głowę i udźwignęłam to. Dałam radę. Sama. I uważam, że to jest prawdziwy powód do dumy!
Kolejne kilka dni spędziłam robiąc selfie do kwarantannowej aplikacji, machając panom policjantom przez okno i spędzając czas z dziećmi. Potem dołączył do nas mąż i tak rodzinnie machaliśmy przez okienko policjantom i sąsiadom :P
Jak to mówią, co Cię nie zabije, to Cię wzmocni! :)
A z tych dobrych wydarzeń, które mnie ostatnio spotkały - opowiem Wam o jednym. Takim... chyba ważniejszym w moim życiu. A mianowicie o zamianie planowania swoich marzeń o rozwoju zawodowym - na ich realizację.
Tak, postawiłam pierwszy krok milowy w stronę swojej "kariery zawodowej" (jak to bosko brzmi :-D).
A to wszystko zaczęło się od splotu kilku przypadkowych wydarzeń. ( aczkolwiek zaczynam myśleć, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny :D ) Mianowicie:
W zeszłym roku, posiadając ogromny deficyt w obcowaniu z innymi ludźmi, oraz silną potrzebę wyjścia z domu, zrobienia czegoś dla siebie - zaczęłam chodzić na warsztaty rodzicielskie. Niezwykle wiele mi to dało. Otworzyłam się na nowe możliwości. Sama niezwykle się uspołeczniłam. Poznałam wiele wspaniałych osób. I tak to moje wewnętrzne "ja" zaczęło rosnąć w siłę. :)
Po kilku latach poszukiwań pracy, poziom irytacji na wygląd polskiego rynku pracy dla osób niepełnosprawnych sięgnął pewnej granicy. Zaczęłam tak na poważnie rozmyślać o innych ścieżkach mojego rozwoju zawodowego.
Myśląc o tym co kocham robić - pisaniu - zaczęłam myśleć o zostaniu coppywriterem. Tylko, że niekoniecznie wiedziałam, jak ten temat ugryźć, więc zaczęłam poszukiwać pomocy.
Spotkałam się z cudowną osobą, dzięki której dopuściłam do głosu swoje spychane na boczny tor marzenia. Te, które miały etykietkę "chyba jesteś śmieszna, to nierealne". Zdałam sobie sprawę, że to ja sama przypięłam tę etykietę. Pozwoliłam sobie na myślenie - "a dlaczego by tak nie spróbować?" Uświadomiłam sobie, co tak naprawdę chciałabym robić.
Pomagać innym. Inspirować. Wspierać i motywować osoby takie jak ja. Pokazywać, że niepełnosprawność nie jest żadną przeszkodą do szczęśliwego życia.
Przeszłam długą drogę, aby być dziś w tym miejscu. Ciężko pracowałam, by przestać postrzegać swoją niepełnosprawność jako ciężar, karę od losu. Dalej nad sobą pracuję. Nadal walczę. Ale wiem, że można. Wiem, że to ma niesamowity sens. I wiem też, że bez wsparcia jest okropnie ciężko.
Dlatego chcę dać swoje doświadczenie, swoje przeżycia, swoje serce osobom borykającym się z podobnymi problemami. Wierzę w to i czuję to całą sobą!
I tak właśnie powstał mój projekt - Ula Wujciów - Taka jak Ty.
Dalej potoczyło się wszystko w zawrotnym tempie - badanie rynku, przygotowanie planu działania, sesja zdjęciowa, strona internetowa, logo - wszystko idealne, wszystko na tip top. :D
Ogromnie dziękuję wszystkim, którzy mi pomogli, oraz wszystkim którzy mnie wspierają :* Bez Was nie okiełznałabym swojego wewnętrznego gnomka, który powtarza co chwilę: "nie dasz rady". :P
Co z tego wyjdzie? W którą stronę się potoczy? Nie wiem.
Ale wiem, że naprawdę to czuję i tego chcę!
Kto nie próbuje, nie pije szampana prawda? :-)