Kochani Moi, trochę mnie nie było.
Jak zapewne wiecie - na początku stycznia miałam "drobny" wypadek w domu. Chciałam machnąć ślizg na mokrych płytkach w łazience niczym mistrzyni jazdy figurowej ( nie, nie byłam pod wpływem). Niestety coś nie pykło. Być może to przez brak kusej świecącej jak psu jaja sukienki, a może brak łyżew? Nie wiem. W każdym razie nie przypominało to tańca na lodzie. Było to szybkie, głośne i w cholerę bolesne. Rasowy ślizg zakończyłam epicko lądując na czterech literach, mając mroczki przed oczami. Jednak niestety te mroczki były ździebko inne od tych z dawnego kultowego serialu. Te wywołało kolano, które postanowiło żyć własnym życiem, niekoniecznie we własnych zawiasach. Nagle w łazience zrobiło się duszno, gorąco i dość ciemno. Na ratunek przybył mój mąż, widząc ten obraz nędzy i rozpaczy ewidentnie także poczuł tę duszność. Poskładał mnie tak jak się dało i poczekał ze mną, aż mroczki odejdą bo zrozumieją, że kogo innego chcę mieć przed oczami. Jestem mu za to niezmiernie wdzięczna, bo mnie nie chciały słuchać.
Wybryk ten zakończył się niestety zdewastowanym kolanem, w dodatku w tej zdrowszej nodze. Przez kilka miesięcy nie mogłam chodzić, a jazda na wózku z wyprostowaną nogą i jedną dostępną ręką nie należy do najprostszych na świecie czynności. Utknęłam więc na swojej - owszem - nieziemsko wygodnej kanapie. Czekałam na lekarza i zabieg. Jednak w naszej pandemicznej rzeczywistości - ciężko było się przebić.
Początkowo trochę się podłamałam - ponieważ dla mnie każdy powrót do bycia zależną od drugiej osoby - jest w cholerę trudny. W miarę szybko zaczęłam starać się szukać pozytywnych aspektów mojego położenia. Nadrobiłam zaległości książkowe, serialowe, doceniłam brak obowiązków. Jednak wtedy życie chyba stwierdziło, że zbyt dobrze sobie radzę. Dołożyło mi zapalenie mojej jedynej, ostatniej ósemki. Aż zapomniałam na chwilę o bólu nogi serio. Ketonal stał się moim najlepszym przyjacielem. Krótko po wyjściu z zapalenia dość słabo się poczułam - zrobiłam test. Wynik pozytywny. Nie, nie jestem w ciąży (Dzięki Bogu :-P) Ale za to siedząc w domu złapałam koronę :-P. Tak to jest posiadając dziecko w wieku szkolnym. Sam nie zachorował ale mi sprzedał. Jedyną pozytywną rzeczą w tym wszystkim była kwarantanna moich domowników, a co za tym idzie pierwszy niespełna 3 tygodniowy urlop mojego męża. Nie, nie żartuję. On sam niezwykle się cieszył.
Po przechorowaniu wszystkiego co się dało :P nadal oczekiwałam na zabieg. Nie będę kłamać - nie był to dla mnie najłatwiejszy czas. Byłam całkowicie zależna od kogoś, sama nie mogłam zrobić praktycznie nic. Nawet picie ukochanej kawy musiało być dokładnie przemyślane, żeby mój pęcherz dotrwał do momentu, w którym ktoś będzie mógł mi pomóc. Ileż można się cieszyć z braku konieczności sprzątania, czy gotowania. Po pewnym czasie nawet tego zaczęło mi brakować. Brzmi komicznie, ale nie bardzo było mi wtedy do śmiechu. Każda chwilowa utrata samodzielności i niezależności była dla mnie trudna, a ta była wybitnie dotkliwa i zdawała się nie mieć końca. Bezsilność, niemoc, żal, złość czasem okrutnie mnie przytłaczały. Do tego zdarzenia, które miały miejsce po drodze nie napawały radością, ani nie dodawały mocy...
Zabieg ostatecznie zrobiłam prywatnie, po tym jak na początku marca dzwoniąc trzydziesty raz do szpitala usłyszałam od rejestratorki, że w połowie maja będą mogli ustalić bardziej konkretny termin. Ręce oraz cierpliwość opadły mi wtedy poniżej krytycznego poziomu.
Prywatnie otrzymałam termin zabiegu na tydzień później. Dokładnie 8 marca - taki o prezent sobie walnęłam na Dzień Kobiet. Rachu ciachu i po kilku godzinach spędzonych w klinice, pełna nadziei, wróciłam do domu z kieszenią lżejszą o kilka tysięcy.
Potem nastąpił lepszy czas. Zakupiłam nowego czerwonego mercedesa - chodzik i zaczęłam chodzić. Nadal niezbyt wiele mogłam, ale przynajmniej odkleiłam się nieco od kanapy. Rehabilitacja i snucie wizji jakich to ja szczytów nie zdobędę, jak już będę w pełni możliwości. Niestety zbyt długo nie było tak cukierkowo. Gdy powrót do formy był tak już ciut ciut na wyciągnięcie ręki, gdy już go dotykałam opuszkami palców...- mojemu kolanu się odzwidziało. Chyba stwierdziło, że zbyt mocno już szczerzyłam zęby, więc przestało współpracować.
Także poczyniłam kilka potężnych kroków w tył, niechcąc by znów trzasnęło całkowicie. Nie wiem co tam się dzieje, ale mam nadzieje, że wkrótce będę wiedzieć. Ból i strach niemiłosiernie grają mi na nosie, czasem przesłaniając inne rzeczy. Ale się nie daję. Walczę. Ze sobą, z niemocami i swoimi demonami. Radzę sobie. Fizycznie w miarę, a psychicznie coraz lepiej. Staram się zaakceptować aktualną rzeczywistość, idę z nią na kompromisy oraz ustępstwa wierząc gorąco, że jeszcze odzyskam sprawność. Nieco później niż sądziłam, ale kiedyś na pewno. Jeszcze siądę za kierownicą. Jeszcze będę niezależna! :)
Kochani moi, na pewne rzeczy w życiu nie mamy większego wpływu. Musimy czasem je po prostu przyjąć. I mamy wtedy pełne prawo czuć wtedy żal, rozgoryczenie, złość. Ważne tylko, by się nie poddać. Bo po każdej burzy wychodzi słońce. Musi. ;)